typex.info

HISTORIA

Tragedia na przełęczy Diatłowa

Reading Time: 9 minutes Jedna z najbardziej tajemniczych historii XX wieku.

15/06/23 9 min

Tragedia na przełęczy Diatłowa

Reading Time: 9 minutes

23-go stycznia 1959 roku grupa doświadczonych rosyjskich alpinistów ruszyła na wyprawę, której celem było zdobycie szczytu góry Otorten znajdującej się w północnej części okręgu swierdłowskiego na Uralu. Prowadził ich Igor Diatłow, 23-letni student piątego roku Wydziału Radiotechnicznego Politechniki Uralskiej, który mimo młodego wieku miał już spore doświadczenie w zimowych wyprawach. „Niewątpliwą zaletą Igora była doskonała orientacja w terenie potwierdzona przez licznych świadków. W 1958 roku, w trakcie zimowej ekspedycji na Ural, bezpieczne przeprowadził ekipę przez wiele kilometrów gęstej mgły. Nie zawsze korzystał z kompasu i mapy, a mimo to jak po sznurku trafiał do pożądanych miejsc” – pisze Alice Lugen, autorka książki Tragedia na Przełęczy Diatłowa – historia bez końca.

Igor Diatłow

Diatłow marzył o tym, by zdobyć Otorten zimą, co nikomu wcześniej się nie udało. Student otrzymał zezwolenie na wyprawę od Miejskiej Komisji Tras Turystycznych w Swierdłowsku, deklarując, że podróż będzie formą uczczenia XXI Zjazdu KPZR. Nie podał jednak ani szczegółów trasy, ani sposobu wezwania pomocy w razie poważniejszych problemów. Otrzymanie zielonego światła na tak poważną ekspedycję bez ustalonych wcześniej zasad bezpieczeństwa było oczywiście sprzeczne z regulaminem. Przymknięto jednak oko na pewne formalizmy, ponieważ uczestnicy wyprawy mieli duże doświadczenie na podobnych trasach oraz fachowe przygotowanie do surowych okoliczności. Ze względu na spodziewane ekstremalne warunki pogodowe i dzikość terenu eskapadzie przyznano trzecią, najwyższą kategorię trudności.

Drużyna liczyła dziesięć osób, a jej członkami byli zarówno mężczyźni, jak i kobiety, prawie wszyscy w wieku 21-25 lat. Na kilka dni przed wyprawą do Diatłowa niespodziewanie zgłosił się tajemniczy 38-latek, Siemion Zołotariow (czasem błędnie nazywany przewodnikiem wyprawy). Legitymujący się fałszywym imieniem mężczyzna na tyle zaskarbił sobie sympatię lidera, że ten, mimo oporu pozostałych członków grupy, zgodził się na włączenie go do zespołu.

Zina Kołmogorowa na wyprawie Igora Diatłowa / fot. Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa

Feralna wyprawa

26-go stycznia drużyna dotarła do punktu startowego – wsi Wiżaj. Tu, na skutek silnego bólu nóg, odłączył się od niej Jurij Judin. W tamtej chwili z pewnością nie zdawał sobie sprawy, że widzi swoich przyjaciół po raz ostatni. Pozostali członkowie ekipy podzielili jego zapasy między siebie, przez co ciężar ich plecaków wzrósł do około 40 kilogramów. Poza tym dźwigali ze sobą 20-kilogramowy namiot. Tak wyekwipowani ruszyli z drwalskich chat i łagrowych zabudowań w dzikie góry.

pożegnanie Ludmiły Dubininy i Jurija Judina – po lewej Igor Diatłow, z tyłu w kapeluszu Nikołaj Thibeaux-Brignolle / fot. Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa

1-go lutego dotarli do pechowej góry Chołatczachl. Początkowo Diatłow i jego towarzysze zamierzali ją ominąć, ale z nieznanych powodów zboczyli z planowanej trasy. Zmierzchało, a pogoda pogarszała się. Postanowili więc nie korygować kursu, tylko rozbić obóz i przenocować. Jak wynika z jednostronicowej notatki, Diatłow i jego towarzysze byli w doskonałym humorze, nikt się z nikim nie kłócił.

Nie wiadomo, co wydarzyło się później. 12-go lutego minął termin kontrolny – zgodnie z harmonogramem grupa miała wtedy wracać, by finalnie dotrzeć do wsi Wiżaj, skąd Diatłow powinien był wysłać telegram do sekcji turystycznej przy Politechnice Uralskiej. Zakładano, że przed tą datą kontakt będzie niemożliwy. 15-go lutego turyści powinni siedzieć w pociągu w drodze powrotnej do Swierdłowska. Nie dotarł jednak ani telegram, ani grupa Diatłowa.

Poszukiwania

Początkowe spóźnienie turystów nie wywołało większych obaw, gdyż Juri Judin przekazał, że Diatłow wspominał o przesunięciu powrotu nawet na 17-go lutego. Poza tym mocno ufano jego kompetencjom. Kiedy jednak kolejne dni mijały, rodziny zaginionych różnymi kanałami usiłowały załatwić wszczęcie akcji ratunkowej. Następne dni milczenia zmusiły wreszcie lokalne władze do wszczęcia poszukiwań. Były one jednak mocno utrudnione, jako że sekcja turystyczna Politechniki Uralskiej nie dysponowała trasą wyprawy, a teren poszukiwań tonął w śniegu.

poszukiwania w dolinie pomiędzy Chołatczachl a wierzchołkiem o numerze 880 / fot. Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa

Ekipa poszukiwawcza odnalazła namiot grupy dopiero 26-go lutego, ponieważ po kilku dniach intensywnych opadów śniegu skutecznie znikał on z pola widzenia. To, co zastano na miejscu, wprawiło wszystkich w osłupienie.

Namiot z niewiadomych przyczyn był rozcięty od środka, a wewnątrz znajdowały się buty i ubrania uczestników wyprawy. Z relacji ratowników wynikało, że od namiotu w dół zbocza biegły ślady stóp ośmiu bądź dziewięciu osób. Widok zniszczonego obozowiska i świadomość, że studenci z niewiadomych przyczyn wybiegli bez obuwia i kurtek na 20-stopniowy mróz, przeraziły poszukiwaczy.

zdewastowany obóz drużyny Diatłowa / fot. Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa

Dzień po namierzeniu namiotu ratownicy dotarli do ściany lasu. Nieoczekiwanie pod cedrem znaleźli ślady po małym ognisku i ciała dwóch członków grupy: Gieorgija KriwoniszczenkiJurija Doroszenki. Obaj byli bosi i ubrani jedynie w bieliznę. Ratowników przeraził widok zwłok. Jak wynikało z ich zeznań, skóra ofiar miała “straszne zabarwienie”, zbliżone do brązowego lub pomarańczowego. Ich ciała nosiły także ślady licznych otarć i zranień. Kriwoniszczenko miał dodatkowo rozległy ślad poparzenia na nodze.

W drodze powrotnej do namiotu ratownicy natrafili w śniegu na ciała Igora DiatłowaZiny Kołmogorowej. Ułożenie zwłok wskazywało, że próbowali powrócić do obozu. Kilka dni później, 5-go marca, pod warstwą śniegu udało się natrafić na zwłoki Rustema Słobodina. Na twarzy miał ogromne sińce, a wokół głowy, podobnie jak w przypadku Kołmogorowej, znajdowała się spora plama krwi po wycieku z nosa. Oficjalnie uznano, że przyczyną śmierci całej piątki była hipotermia.

ciała znalezione na przełęczy Diatłowa / fot. Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa

Zgroza

Ciała pozostałej czwórki udało się odnaleźć dopiero dwa miesiące później, kiedy śniegi stopniały. Mansowie (rdzenni mieszkańcy zachodniej Syberii) odkryli w pobliżu cedru szlak z jodłowych igieł. Podjęto decyzję o rozkopaniu wąwozu. Pod warstwą śniegu, na głębokości około 2,5 metra, leżały ścięte jodły. Nie było tam śladów zwłok, jednak 4-go maja uzyskany trop pozwolił studentom i Mansom na dotarcie do ciał. Trzy z nich uwidoczniały poważne obrażenia: Nikołaj Thibeaux-Brignolle miał strzaskaną czaszkę, zaś Siemion ZołotariowLudmiła Dubinina zmiażdżone klatki piersiowe. Czwartą osobą był Aleksandr Kolewatow, którego znaleziono przytulonego do Zołotariowa. Tylko on nie miał poważniejszych obrażeń.

Ludmiła Dubinina klęczała z rękami i głową opartymi o krawędź jaru. Zgrozy dodawał fakt, że nie miała gałek ocznych i języka. Turyści wybudowali dla siebie coś, co przypominało prowizoryczne łóżko polowe lub siedzisko zaizolowane od zmarzniętej ziemi. Wszystko wskazywało na to, że planowali pozostać w tym miejscu dłużej.

jar, w którym znaleziono pozostałe ciała / fot. Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa

Wstępne ustalenia

Z uwagi na brak świadków, przebieg wydarzeń rekonstruowano na podstawie oglądu miejsca zdarzenia i dedukcji. Ślady wokół obozowiska wskazywały, że studenci opuścili namiot nagle. Mimo potwornego mrozu niektórzy wyszli częściowo rozebrani, inni boso lub w tylko jednym bucie.

Nie wiadomo, co uczestnicy wyprawy robili po wydostaniu się ze schronienia. Pod cedrem znaleziono ślady ogniska. Na korze drzewa, z którego ułamywano gałęzie, widniały ślady krwi i wyszarpanych tkanek ciała. Czy próbowali wspiąć się na drzewo, uciekając przed jakimś groźnym zwierzęciem? Z jakiegoś powodu studenci ścięli około dwudziestu iglaków i zaciągnęli je w głąb lasu, a następnie ułożyli na ziemi w formie prostokąta.

Sekcje zwłok wykazały, że większość uczestników wyprawy zginęła na skutek hipotermii. Co innego jednak musiało się przydarzyć trzem osobom z najcięższymi obrażeniami. Ludmiła Dubinina umarła z powodu rany kłutej serca i krwotoku do opłucnej, to samo spotkało Siemiona Zołotariowa. Przyczyną śmierci Nikołaja Thibeaux-Brignolle’a było załamanie podstawy czaszki i krwotok do opon mózgowych oraz wbicie fragmentów kości z popękanej czaszki w opony mózgowe. Lekarz sądowy uznał, że ciała ofiar wyglądały tak, jakby uderzyła w nie rozpędzona ciężarówka.

ekipa ratownicza podczas poszukiwań drużyny Diatłowa / fot. Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa

Siłą rzeczy zwłoki osób znalezionych w maju wyglądały inaczej od tych z końca lutego. Wszystkie uległy już częściowemu rozkładowi, nosiły liczne ubytki tkanek miękkich na twarzach i innych odsłoniętych częściach ciała, w tym fragmentów oczu. Biegli uznali jednak, że nie miało to związku z przebiegiem tragedii, a było skutkiem zmian pośmiertnych podczas 3-miesięcznego przebywania zwłok w śniegu i wodzie.

Dopiero po latach wyszła na jaw prawda o tym, co wykazały sekcje zwłok. Rodzinom ofiar początkowo nie przedstawiono tych informacji. Powiedziano im jedynie, ze ich bliscy zamarzli. Zatajono także fakt, że fragmenty ich odzieży i próbki pobrane z organów wewnętrznych poddano badaniom na obecność promieniowania. Ubrania Ludmiły i Aleksandra wykazały zwiększoną radioaktywność. O ile ciała pierwszych odnalezionych ofiar wystawiono na widok publiczny, tak już do pozostałych nie dopuszczono nawet najbliższych rodzin. Uczestnicy pogrzebu wspominali potem o przedziwnym kolorze skóry zmarłych i byli przerażeni tym, jak bardzo poranione były ciała.

Przypadek Zołotariowa

Największą zagadkę stanowiły zwłoki, które oficjalnie miały należeć do Siemiona Zołotariowa. Jako że twarz dziewiątej ofiary była zmasakrowana (a wcześniejsze osiem ofiar udało się zidentyfikować), śledczy domyślnie uznali, że to najstarszy uczestnik wyprawy. Jednak po odtajnieniu akt tragedii, na jaw wyszły szokujące informacje.

Siemion Zołotariow z ekipą Igora Diatłowa

Z sekcji wynikało, że mężczyzna mierzył 172 centymetry wzrostu, miał trzy tatuaże i kilka złotych zębów. Rodziana Zołotariowa stwierdziła, że to nie może być Siemion, gdyż ten był wyraźnie wyższy, miał inny kształt czaszki i nie posiadał tatuaży ani złotych zębów.

Zaczęły się spekulacje dotyczące tajemniczego życiorysu mężczyzny. Na jaw wychodziły niespójności w jego biografii, liczne kłamstwa i przeprowadzki. Całkiem serio podejrzewano, że mógł być szpiegiem, agentem rządowym bądź dezerterem. Żadna z tych koncepcji nigdy nie została potwierdzona ani obalona.

Hipotezy

Pierwsze śledztwo w 1959 roku prowadzono niedbale i chaotycznie. Winą za śmierć turystów próbowano obarczyć Mansów. Wysłani na miejsce przedstawicie partii sugerowali, że grupa Diatłowa weszła na świętą dla miejscowych górę, na której nie mogą przebywać kobiety. To miało doprowadzić do zemsty tubylców.

Hipotezę tę szybko obalono po zeznaniach miejscowej ludności, która przekonywała, że Mansowie są przyjaźnie nastawieni, a zbocze, na którym znaleziono ciała, nie było miejscem kultu. Zresztą z oględzin namiotu wyraźnie wynikało, że został on rozcięty od wewnątrz, co niszczyło koncepcję napaści.

ratownicy szukający ciał w dolinie poniżej obozowiska / fot. Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa

W trakcie śledztwa pojawiały się liczne teorie i poszlaki. Mansowie informowali o tajemniczych ognistych kulach, które widzieli nad lasami w połowie lutego. Śledczy zauważyli, że w wielu miejscach czubki drzew były osmalone. Pewnej nocy zagadkowe zjawisko na niebie widzieli też żołnierze i ratownicy.

Dopuszczano możliwość, że owe świetliste kule były zbłąkanymi rakietami wojskowymi. Prowadzący śledztwo prokurator Iwanow szybko jednak porzucił taką opcję. Po odkryciu radioaktywnych substancji na zwłokach czwórki z jaru Iwanow musiał zamknąć dochodzenie. Akta pojechały do Moskwy, a sprawę zamknięto i utajniono.

Prywatne śledztwo

Przez wiele lat rodziny zmarłych usiłowały dochodzić prawdy na własną rękę. Większość z nich zakładała, że wszystko ma jakiś związek z testami rakiet, które wojskowi przeprowadzali potajemnie na Uralu. Turyści, którzy w nocy z 1 na 2 lutego nocowali kilka kilometrów od grupy Diatłowa twierdzili, że widzieli silny błysk rakiety lub podobnego obiektu. Czy członkowie ekipy Diatłowa byli świadkami czegoś, czego mieli nie zobaczyć? Czy zostali zlikwidowani? Jeśli faktycznie zostali zamordowani przez wojsko radzieckie, dlaczego nie postarano się o zakopanie ciał i usunięcie śladów zbrodni?

nic nie zapowiadało tragedii / fot. Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa

“Światło było tak mocne, że jedna z grup, będąca już w namiocie i szykująca się do snu, wystraszona wyskoczyła na zewnątrz i obserwowała to zjawisko. Po chwili usłyszeli w oddali hałas przypominający potężny grzmot”.

Czy to możliwe, że właśnie tego doświadczyli uczestnicy tamtej wyprawy? Takie relacje docierały wielokrotnie do rodzin ofiar. Szukających odpowiedzi krewnych zazwyczaj odsyłano do ministerstwa obrony. Mimo to nigdy nikt nie przyznał, by wojsko miało cokolwiek wspólnego z wydarzeniami lutowej nocy 1959 roku.

Teoria lawiny

W 2019 roku rosyjska prokuratura postanowiła jeszcze raz przyjrzeć się najpoważniejszym teoriom. Wzięto pod uwagę zejście lawiny i uderzenie huraganu. W lipcu 2020 roku śledczy ostatecznie uznali, że do śmierci turystów doprowadziła lawina. Zdezorientowani podróżni, wypędzeni z namiotu w środku nocy i nieodpowiednio ubrani, mieli zamarznąć, nie mogąc znaleźć drogi powrotnej. Teoria spotkała się jednak z ostrymi protestami ekipy poszukiwawczej.

Zdaniem oficjeli rządowych na namiot osunął się śnieg, który stał się przyczyną obrażeń. Prokuratora uznała, że Siemion i Ludmiła o własnych siłach dotarli do jaru, niosąc nieprzytomnego Nikołaja. Takie stwierdzenie wywołało zdecydowany sprzeciw specjalistów od medycyny sądowej, którzy powołali się na pewien dokument z akt sprawy. Widniała tam opinia, zgodnie z którą do śmierci Ludmiły musiało dojść w przeciągu dziesięciu (maksymalnie dwudziestu) minut od wystąpienia urazów. Oznacza to, że ciężko ranna kobieta nie mogła samodzielnie przebyć tak długiej drogi, w dodatku taszcząc kolegę.

Dość niespodziewanie w sukurs prokuraturze rosyjskiej przyszli naukowcy z Laboratorium Symulacji Lawin z Zurychu. Oni również postulowali teorię zejścia lawiny śnieżnej. Generalnie rzecz ujmując, hipoteza lawiny była mocno naciągana, gdyż namiot był rozbity na łagodnym zboczu, a w nocy, kiedy doszło do tragedii, nie padał śnieg. Zdaniem badaczy za sytuację opowiadały jednak tak zwane wiatry katabatyczne, które spłynęły w dół zbocza. Mogły one przenieść śnieg, który następnie zgromadził się nad namiotem i na niego opadł. Szef zespołu – Johan Gaume stwierdził, że członkowie wyprawy sami skazali się na śmierć. „Gdyby nie zrobili nacięcia w zboczu, nic by się nie stało. To był pierwszy bodziec, ale sam w sobie nie wystarczyłby”.

miejsce rozbicia namiotu – czy na tak płaskim terenie mogła zejść lawina? / fot. Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa

Tu właśnie pojawia się słaby punkt owej teorii, gdyż według naukowców musiało jeszcze dojść do jakiegoś pęknięcia, uderzenia, które spowodowało uwolnienie płyty śnieżnej. Tylko co mogło je wywołać? Na to pytanie nie ma logicznej odpowiedzi. “Prawda jest taka, że nikt nie wie, co się stało tamtej nocy. Dostarczamy jednak mocnych dowodów ilościowych na to, że teoria lawinowa jest prawdopodobna” – powiedział współautor badania, Alexander Puzrin.

Do dzisiaj teoria lawinowa nie jest akceptowana wśród wielu entuzjastów sprawy, gdyż nie wyjaśnia przedziwnych obrażeń niektórych ofiar. Nie ma też żadnego sensu, wziąwszy pod uwagę ich roznegliżowanie. Nikt nie spałby w samej bieliźnie przy 20-stopniowym mrozie. Z jakiegoś powodu ściągnęli z siebie ubrania, rozcięli namiot i wybiegli na zewnątrz. Studenci zachowali się tak, jakby ich ubrania zaczęły ich parzyć, jakby temperatura w namiocie nagle zaczęła rosnąć do jakichś absurdalnych poziomów.

Tajemnica wiecznie żywa

Czy wersja prokuratury i nowe badania przybliżają nas do rozwiązania tajemnicy Przełęczy Diatłowa? Raczej nie. Na początku 2021 roku rosyjska agencja informacyjna Ria Novosti wysnuła kolejną hipotezę, tym razem autorstwa Andrieja Szepeliewa. Stwierdził on, że w pierwszej połowie 1959 roku nad Północnym Uralem przelatywał amerykański samolot zwiadowczy B-47 Strato-jet. Jego zdaniem, zrzucona przez pilota bomba mogła przyczynić się do śmierci turystów. Teorię podchwyciły rosyjskie portale, a prezes Fundacji Pamięci Grupy Diatłowa stwierdził, że jest ona warta zbadania.

Przypadek drużyny Diatłowa pozostaje jedną z najbardziej tajemniczych spraw w historii. Wydarzenie to odcisnęło wyraźny ślad w kulturze popularnej – także na Zachodzie. Na jego bazie powstało kilkanaście książek i filmów dokumentalnych, a Hollywood pokusiło się o wyprodukowanie filmu fabularnego. Tragedia na przełęczy Diatłowa w reżyserii Renny’ego Harlina nie jest porywającym widowiskiem, ale od biedy można dać mu szansę. Historia rosyjskich alpinistów stała się także inspiracją do stworzenia ciepło przyjętej gry wideo – survival horroru pod tytułem Kholat.

obraz z gry wideo Kholat

Po ponad 60-ciu latach wydarzenia tamtej tragicznej nocy wciąż pozostają niewyjaśnione. Do dziś nikt nie potrafi sensownie wytłumaczyć, jakie były przyczyny śmierci Igora Diatłowa i jego przyjaciół. Najlepszym dowodem nadzwyczajnego charakteru sprawy jest fakt, że rosyjski rząd utajnił wszystkie dotyczące jej akta, a forsowana przez niego i tak zwanych naukowców teoria lawiny wydaje się bardzo wątpliwa. Być może nigdy się nie dowiemy, co naprawdę stało się tamtej mroźnej, tajemniczej i przerażającej nocy.